Wygrałem dobrze obsadzony bieg w Gdyni na dystansie 10km. Czy przed biegiem byłem pewny formy i zwycięstwa? Nie! Czy byłem zaskoczony dość łatwym zwycięstwem? Może trochę ; ) , ale to dobrze. Lepiej otrzymać coś niespodziewanie, niż dopełniać formalności. Zdecydowanie daje to większą frajdę, ale też umówmy się, moja forma i ostatnie występny nie wskazywały, że do Gdyni jadę wygrać w cuglach dopełniając tylko formalności. Przecież za rywali miałem wygrywających seryjnie Afrykańczyków. To zwycięstwo cieszy i motywuje do dalszej pracy, gdyż ostatnio z tą motywacją bywało u mnie różnie.
Przed biegiem Świętojańskim wykonałem tylko 2 akcenty. Mam na myśli okres po półmaratonie w Tarnowie Podgórnym, a biegiem w Gdyni (19 dni). Były to mocne 400-tki, a dokładniej 15x400m po 64”-65” rest 1’15”, gdzie mocno dostałem w „dupę” oraz 8x1200m w tempie (2’50”-2’52”) rest 2’30”, który ukończyłem po 6 odcinkach, ponieważ już od 3 było ciężko. Panował wtedy okropny upał, ponadto miałem na głowie moje szkolenie biegowe i byłem mentalnie trochę zmęczony. Dodatkowo zaraz po biegu w Gdyni wyjechałem na krótki urlop, także przed samymi zawodami myślami byłem też na plaży z zimnym soczkiem w ręce.
Pogoda w Gdyni dopisała. Było chłodno i około 14-15 stopni. Start 23:59 i „poszły konie po betonie”. Pierwszy kilometr oczywiście prowadzę grupę i monitoruję 2:52 na zegarku. Następnie około 1,5km rozpoczęła się wspinaczka i walka o premię górską. Nie nastawiałem się na wygranie tej premii i puściłem Afrykanów biegnąc swoje. Drugi kilometr w 3:10 i biegnę ramię w ramię z Tomkiem Grycko. Na trzecim kilometrze podbieg robi się bardziej stromy i później się wypłaszcza – międzyczas 3:26 !!
Strata do liderów około 15s. Mówię sobie – koniec zabawy, trzeba napierdalać. Czwarty kilometr z górki 2:43!! I dochodzę uciekających liderów – T.Grycko puścił. Piąty kilometr w 2:45 i już prowadzę mając kolegów na plecach. Zaczynam już cierpieć, jelita bolą od kwasu, ale naparzam, bo widzę, że koksiarz Kieva puszcza. Płaski szósty kilometr 2:54 i zostaję z Etiopczykiem na plecach. Jest szybko, jest płasko, biegnę mocno, on jest po półmaratonie we Wrocławiu i dalej trzyma. WTF? Trochę to deprymujące! Na siódmym kilometrze zaliczamy zbieg Świętojańską i kolega w końcu puszcza. Nie dziwota, bo zegarek wskazał 2:48. Kamień spadł mi z serca, bo flaki bolą od zakwaszenia, a ja wiem, że wystarczy dobiec, by wygrać. Kolejny kilometr staram się powiększyć dystans między nami i przebiegam go w 2:55. Na ostatnim kilometrze myślę sobie „jesteśmy w domu : ), nie muszę już cierpieć do samej mety”. Mam bezpieczną przewagę, przybijam piątki kibicom i zaliczam go w 3:10, a cały bieg w 29:30.
Wygrywam, dobre zakończenie pierwszej części sezonu i zaraz zasłużony urlop. Potwierdzam sam sobie, że wróciłem po złamaniu na całkiem dobry poziom, bo wiem, że tego dnia na płaskiej trasie stać mnie było na wynik 29:00-29:10. Po krótkim wyjeździe i wypoczynku zacznę przygotowania do drugiej części sezonu od początku lipca. Czeka mnie przecież obrona tytułu Mistrza Polski na 10km oraz Wojskowe Mistrzostwa Świata w maratonie. Trzymajcie kciuki.