Na Dominika tradycyjnie pojechałem kolejką SKM, aby nie męczyć się w korkach i szukać miejsca parkingowego w zatłoczonym centrum Gdańska. To tylko godzinka jazdy, gdzie mogę na spokojnie coś poczytać lub posłuchać muzyki. Na miejscu byłem o 15:00, odebrałem numer startowy i znowu tradycyjnie poszedłem zaszyć się do swojej ulubionej „nory”, gdzie mogłem wyciągnąć nogi oraz motywować się do startu. Każdy ma swoje sposoby, mam je także ja. Najważniejsze to wypracować sobie własny sposób przygotowania mentalnego i solidnie przygotować się na trudy rywalizacji. Ważne też znaleźć odpowiednie „zakotwiczenie” i w ciężkich momentach biegu je wykorzystać oraz zmobilizować się do jeszcze większego wysiłku. Oczywiście nie jest to łatwe, niektórzy mają też lepsze predyspozycje i większa odporność psychiczną, nie mniej jednak dużo można wytrenować i do tego WAS jak najbardziej zachęcam.
Równo o 16:20 wyszedłem na rozgrzewkę, ponieważ 17:18 odbywała się prezentacja elity. Po pierwszym kilometrze truchtu nad Gdańskiem przeszło oberwanie chmury. Dosłownie musiałem się schować pod mostem i przeczekać nawałnicę. Wykorzystując ten czas trochę się porozciągałem, przeczekałem i dokończyłem 4km rozgrzewki. Szybka zmiana ciuchów, czyli założenie stroju startowego z numerem 1 na piesi (cóż za wyróżnienie i odpowiedzialność haha), zmiana butów na startowe, butelka wody do ręki i poszedłem na prezentację, gdzie wykonałem jeszcze kilka rytmów dogrzewających. I tutaj pierwszy szok! Mokre płyty na ulicy Długiej i ślisko jak na lodowisku! Robię rytma pod górkę i nie mogę się normalnie wybić, robię drugiego z górki i z każdym krokiem stopa ucieka. Pytam się zawodników, czy tak samo jeżdżą i każdy potwierdza. Drugi szok to wilgotność, człowiek po chwili był już cały mokry, a nawet jeszcze nie zdążył wystartować : ) Pierwsza myśl – stracę swój atut dynamicznego biegania i przyśpieszania na zbiegu, bo się po prostu nie da.
Krótka prezentacja wszystkich zawodników, słyszę wsparcie i doping stałych kibiców jeszcze przed strzałem startera. Start honorowy i krótki dobieg do startu ostrego, podczas którego zawsze robię jeszcze dogrzewającego rytma. W trakcie tej krótkiej przebieżki chciałem przetestować też wychodzenie z zakrętu na mokrej kostce brukowej i prawie zaliczyłem „glebę” – nie dobrze, trzeba będzie zwalniać na każdym zakręcie i uważać. Sędzia ustawia nas na starcie ostrym, pełne skupienie i lekki strach w głowie przed czekającym mnie wysiłkiem. Oddycham głęboko i spokojnie, w myślach mam „Eye of the tiger”, minę jak przed bitwą, a w głębi siebie skumulowaną agresję, aby rozjechać na miazgę moich przeciwników.
Strzał startera i poszli. Idziemy ławą mocno od samego początku. Pierwszy zakręt i mnie wyrzuca, drugi zakręt i to samo. Jest ślisko, a ja nie do końca sobie radzę w tych butach, które mam na sobie. Pierwszy kilometr 2:49-2:50, jestem na prowadzeniu z Adamem Nowickim i Kenijczykiem. Jest mocno, jest ślisko, jest wilgotno i nie ma czym oddychać, dodatkowo na zbiegu nie mogę utrzymać odpowiedniej kadencji i mocy, mam zdecydowanie problem. Drugi kilometr i czas na zegarku 5:42, czuję już pierwsze oznaki kryzysu i ciężkich nóg. Nogi jak kołki przestają pracować, nie mam swobody biegania, czuję się jakiś zblokowany. Kenijczyk atakuje i przyśpiesza, a ja nie mogę zareagować. Niestety ucieka mi też Adam, a ja zostaje i tracę około 20-30m. Pod koniec 3km dochodzi mnie Tomek Grycko i Szymon Kulka, biegniemy w trzech, a strata do prowadzącej dwójki to około 40-50m. Biegnie mi się ciężko, w głowie pojawiają się pierwsze wątpliwości, a na domiar złego chłopaki mnie mijają i dyktują tempo. Spadam na 4 pozycję wśród Polaków i doznaję kolejnego szoku – już trzeciego. Od początku moich startów na Dominiku, czyli od 2010 r., taka sytuacja nigdy nie miała miejsca, że biegnę na 4km na pozycji nawet nie medalowej. Scenariusz zawsze był taki, iż z przodu biegnie Marcin z Keniolami, a reszta Polaków go goni 50-100m dalej. Na 5km mija mnie Ukrainiec Jakimczuk i goni słabnącego Adama. Miarka się przebrała, podejmuję decyzję, że muszę zaryzykować i zacząć umierać, aby dojść Jakimczuka i Nowickiego, a potem się okaże, co będzie. Mijam Tomka i Szymona i z pianą na ustach gonię drugiego i trzeciego zawodnika biegnąc na 4 miejscu i pozycji medalowej. Na 5,5km słyszę ogromny doping kibiców, ludzie krzyczą „chaboś dasz radę”, „dajesz”. Kolejny motywator do dania z siebie jeszcze więcej, muszę oszukać głowę, aby chciała dać ciału cierpieć. Widzę, że zbliżam się do chłopaków, moja zawodniczka Marta podaję mi zimną wodę, polewam się i biorę łyk. W głowię powtarzam sobie jak mantrę „I’m a Champion”, muszę to wygrać, muszę dalej być mistrzem Polski, ten tytuł należy do mnie! Na 6km dobiegam do Jakimczuka i Nowickiego i od razu atakuję, stawiam wszystko na jedną kartę. Słyszę i widzę ogromny doping kibiców i rodziny, zawodnicy biegający wcześniej 5km w szoku, że dobiegłem do czołówki i jeszcze atakuję, jeszcze 2 pętle temu każdy obstawiał, że zejdę i nie ukończę biegu. Nogi mnie palą, bebechy bolą, charczę niemiłosiernie i strasznie się męczę, ale widzę, że chłopaki nie są w stanie przytrzymać. To moja szansa i w głowie kolejna wizualizacja, że nie raz podobnie męczyłem się sam na treningu, to tutaj muszę to powtórzyć!
Patrzę na zegar i widzę 20 minutę biegu. Szybka kalkulacja i pierwsza myśl – 9min, jeszcze 9min męki i bólu i będę w domu. Będę po raz 6 mistrzem i dalej nie pokonany przez Polaka. To kawał dobrej historii i muszę to wytrzymać- I’m a Champion. Dobiegam do 8km, ogromny doping kibiców i jeszcze 2 okrążenia. Boli, bolą nogi, bolą płuca, bolą jelita, nie myślę o zawodnikach za mną, w głowie mam tylko jedno słowo „kadencja”. Klucz to utrzymać kadencję, kiedy głowa i ciało mówią stop – to tylko 6min i aż 6min. Michał Walczewski kierujący kładem widzi jak boli i krzyczy, że jeszcze trochę, że dam radę. Dobiegam do ostatniego okrążenia i nogi już mi się uginają, śliskie płyty i zakręty zniszczyły mi dwugłowe i czworogłowe. W głowie mam jedną myśl – 500m i zostanie finisz 500m z góry, dobiegnę nawet na rzęsach. Odwracam się i widzę spokojną przewagę – wystarczy tylko dobiec, co też nie jest łatwe, bo nogi na śliskiej nawierzchni się uginają. Odwracam się na 500m do mety, żeby się upewnić, że przewaga jest wystarczająca, a moja pozycja nie zagrożona. Wbiegam na metę z wynikiem 29:45. Mój najsłabszy czas w całej mojej historii startów na Dominiku. Czuję ulgę, że misja zakończyła się sukcesem. Tak, ulga to odpowiednie słowo. Nie czuję euforii, nie czuję szczęścia, „I am glad”, że mam to za sobą i koniec tej męki. Dziękuję rywalom, udzielam wywiadów do telewizji i radia, robię fotki z kibicami. Wchodzę na scenę, przejmuję mikrofon i dziękuję wszystkim kibicom za doping. Bez nich byłoby naprawdę dużo trudniej dać z siebie więcej, niż logika i rozum podpowiada. Cały czas bolą mnie flaki od wysiłku, jestem mokry i zaczynam marznąć, więc to znak, żeby się przebrać. Następnie konferencja z pierwszymi trzema zawodnikami i dekoracje kategorii open i Mistrzostw Polski.
Podsumowując ten wpis pewne jest, że nie byłem przygotowany do tych zawodów jak w latach ubiegłych. Prawda jest taka, że też nie chciałem być super mocny, ale z drugiej strony zależało mi na obronie tytułu i to komunikowałem przed samymi Mistrzostwami na swoich SM. Kolejną prawdą jest też to, że tytuł wybiegałem bardziej głową i psychiką niż nogami. Wola walki odegrała tutaj kluczową rolę. Musicie też wiedzieć, że odporność psychiczna jest trochę jak mięsień i zbyt mocno obciążany po prostu się męczy, staje się mniej wydolny – to fakt naukowy. Mój „mięsień” już trochę lat jest eksploatowany i zmusić się do takiej walki jest coraz trudniej. Nie mniej jednak póki zdrowie będzie pozwalać mi rywalizować na wysokim poziomie to oczywiście będę wracał do Gdańska walczyć o kolejne tytuły. Warto walczyć o piękne historie i serie zwycięstw – warto się starać. Tego Wam wszystkim także życzę – twórzcie własne piękne zwycięstwa i wspomnienia. See you next year.